Przejdź do głownej zawartości

Korzystamy z plików cookies i umożliwiamy zamieszczanie ich osobom trzecim. Pliki cookie pozwalają na poznanie twoich preferencji na podstawie zachowań w serwisie. Uznajemy, że jeżeli kontynuujesz korzystanie z serwisu, wyrażasz na to zgodę. Poznaj szczegóły i możliwości zmiany ustawień w Polityce Cookies

W muzeum wszystko wolno

Agnieszka Morawińska (fot. Bartosz Bajerski/MNW)

Agnieszka Morawińska (fot. Bartosz Bajerski/MNW)

Z Agnieszką Morawińską, dyrektor Muzeum Narodowego w Warszawie, rozmawia Katarzyna Kaczmarek.

KK: Rozpocznijmy od przyjęcia założenia, że wystawa dziecięca, podobnie jak inne poważne, „dorosłe” projekty ekspozycyjne, wypełnia większość podstawowych zadań, które stawiają przed sobą muzea. Mogłoby się wydawać, że najmniejsze znaczenie ma w tym konkretnym przypadku funkcja badawcza, tymczasem w opisie projektu zapowiadają go Państwo właśnie jako „muzealno-edukacyjny eksperyment”. Pojęcia eksperymentu chciałabym się więc na początku chwycić: jakie pytania Muzeum sobie zadało, jakie hipotezy postawiło, jakie założenia – w cudzysłowie lub nie – badawcze przyjęło, zapraszając do siebie prawie siedemdziesięcioro bardzo młodych ludzi?

AM: Myślę, że ta wystawa i proces jej powstawania będą dobrym obiektem badań, ale już poza muzeum – zainteresowaliśmy nią psychologów, pedagogów, badaczy życia społecznego. Zrobiliśmy coś, co w jakimś sensie przerasta nasze kompetencje badawcze. Wyszłam z założenia, że dzieci są najliczniejszą klientelą muzeum, należy jednak pamiętać, że są tu przyprowadzane niezupełnie z własnej woli. Nie tyle zwiedzają muzeum, ile jest im ono pokazywane. Zmieniły się oczywiście metody pracy z dziećmi, dziś ideałem jest pobudzanie ich aktywności, ale, słuchając nauczycieli przyprowadzających dzieci do muzeum, można zauważyć, że każda wycieczka zaczyna się od wyliczenia zakazów. „W muzeum nie wolno krzyczeć; w muzeum nie wolno biegać; w muzeum nie wolno niczego dotykać; w muzeum nie wolno odchodzić od grupy…” – mogłabym wymieniać jeszcze długo, czego w muzeum nie wolno. Właściwie nie wiadomo, czy cokolwiek wolno, a jeśli tak, co? Po pierwsze chciałam więc zwalczyć stereotyp, że w muzeum niczego nie można, po drugie – dowiedzieć się, co chciałyby oglądać dzieci, gdyby mogły o tym decydować.

fot. Bartosz Bajerski/MNW

fot. Bartosz Bajerski/MNW

Co, jak się okazało, budzi największe zainteresowanie najmłodszych?

Jak można było się domyślać, dzieci lubią się wystraszyć, ale też same trochę postraszyć. Lubią dziwaczne przedmioty, podobają im się rzeczy malutkie, bo są w pewien sposób wzruszające. Rozmaite intuicje się sprawdziły, ale było też sporo zaskoczeń. Oprócz tego dzieci lubią się uczyć, bardzo chętnie dowiadują się nowych rzeczy.

Z jednej strony uczyć, z drugiej – wzruszać i bać. Co jest ważniejsze z perspektywy instytucji? Czy wizyta dziecka w muzeum powinna pozostawiać po sobie określony ślad emocjonalny, miłe wspomnienie, dzięki któremu wróci tu chętnie jako „świadomy” odbiorca sztuki? A może punktem wyjścia dla edukacji zawsze powinna jednak być kolekcja?

Opowiadanie o kolekcji dwulatkowi [MNW w ramach swojej oferty edukacyjnej prowadzi programy dla dwu-, trzy- i czterolatków, a także dla osób na urlopach macierzyńskich i rodzicielskich wraz z dziećmi – przyp. KK] nie ma sensu. Myślę, potwierdzają to również przeprowadzane na ten temat badania, że najważniejsze, żeby osoba przychodząca do muzeum czuła się tu zaproszona i mile widziana. Żeby to miejsce nie onieśmielało, żeby było przyjazne i zachęcające – nie tylko dla dzieci. Dla wszystkich odwiedzających.

fot. Mariusz Jakubowski/MNW

fot. Mariusz Jakubowski/MNW

No właśnie: wspomniała Pani, że wspólnym mianownikiem tych dziecięcych zainteresowań, które wyrażają się w wyborze dzieł prezentowanych na wystawie, jest upodobanie do silnych wrażeń; wydaje mi się, że ten głód ekscytacji nie jest tylko dziecięcy, raczej uniwersalny. I mówi się o nim coraz częściej także w kontekście muzealnictwa. Wizyta w muzeum ma zapewnić widzowi doświadczanie emocji. Jak zmienia się proporcja między dostarczaniem informacji a walką o uwagę gościa, którą coraz trudniej przykuć i utrzymać? Czy da się pogodzić tradycyjnie pojmowane zadania muzeum z potrzebą wyjścia do widza?

Ta potrzeba to dla muzeum być albo nie być. Wychowani byliśmy w pewnym etosie cichej muzealnej pracy, na którą składają się ochrona, opracowywanie zbiorów i tak dalej, ale nie można już postrzegać misji muzealnika przede wszystkim w tych kategoriach. Dziś w muzeum dużo wolno – dzieciom i publiczności w ogóle.

A jak daleko muzeum może zajść tą drogą, odejść od swojej pierwotnej roli – strażnika kultury wysokiej, opiekuna dziedzictwa?

To trudny i ważny problem, przed którym stoją dziś wszystkie instytucje, zwłaszcza wielkie, renomowane. Byłam jakiś czas temu w Watykanie na pierwszym pokazie oświetlenia niedawno odnowionej Kaplicy Sykstyńskiej. Wiadomo, że ogromnie liczna publiczność, która ją odwiedza, szkodzi freskom Michała Anioła. Niestety, nic się na to nie poradzi – również specjalne, bardzo bezpieczne światło, wpłynie na nie w dłuższej perspektywie. Ale z tym zrobić? Czy należałoby odciąć masową turystykę do Rzymu od możliwości zobaczenia Kaplicy Sykstyńskiej? Trzeba umiejętnie decydować, mieć nadzieję, że pojawią się możliwości konserwatorskie, których jeszcze nie znamy, ale też pamiętać, że w którymś momencie te obiekty przestają być tym, czym były, że stają się powoli wytworem nowych czasów. Na to pewnie wiele nie poradzimy, chyba że zdecydujemy się działać tak jak we Francji, gdzie obok groty Lascaux – w momencie, gdy okazało się, że oddechy odwiedzających szkodzą malowidłom – wykonano jej replikę w skali 1:1. Dzisiaj wycieczki wchodzą do tej repliki, a obok konserwuje się właściwą grotę.

Czyli jedyną możliwą do precyzyjnego ustalenia granicą „ekspansji” popularyzacji może być bezpieczeństwo zbiorów?

Ale właśnie, jak się okazuje, to też nie jest granica…

A jak to wyglądało na konkretnym przykładzie projektu „W Muzeum wszystko wolno”? Czy nie bała się Pani niespodziewanych efektów tego, co tak atrakcyjnie prezentuje się teraz na zdjęciach z przygotowań? Widzimy na nich, że dzieci podchodzą blisko obiektów, dotykają ich.

Jednym z celów przedsięwzięcia było zwalczenie tego strachu. To znaczy: może w rękawiczkach, może pod okiem kustoszy, ale czasem wolno dotknąć dzieła. Oczywiście, na pewno nie jest to projekt, który można realizować cyklicznie, będziemy jednak czerpać z niego doświadczenia i wykorzystywać je przy przygotowywaniu spotkań i różnych atrakcji. Okazuje się, że dla ludzi spoza muzeum zajrzenie za kulisy, uchylenie zasłony jest większą frajdą niż obejrzenie tego, co z wielkim staraniem dla nich przygotowaliśmy. Będziemy wyciągać z tego wnioski.

Czyli tę wystawę postrzega Pani trochę jako manifest, deklarację, że Muzeum chciałoby włączać publiczność we współtworzenie swoich działań?

Muzeum z przybytku dla elity, kustoszy, znawców i dyletantów staje się i chce się stawać muzeum dla publiczności. Obserwuję to, co się dzieje w światowych instytucjach – coraz częściej na przykład zaprasza się wybitnych przedstawicieli dyscyplin innych niż sztuka do tworzenia opisów poszczególnych dzieł, rozmaici celebryci, ale też osoby prywatne i organizacje wybierają ulubione dzieła, „adoptują” obraz czy rzeźbę – tak jak adoptuje się zwierzęta w ZOO. Publiczność coraz śmielej wkracza do muzeum. Pierwsza bariera, to front of the house – bileter, kasa, szatnia – jest coraz bardziej przełamywana przez towarzystwa przyjaciół, grupy, które starają się być blisko muzeum, wspierać je i podtrzymywać, ale za to domagają się przywilejów: wpływu na kolekcję muzealną, na program instytucji. W tym kierunku to idzie, myślę, że taka jest przyszłość muzeów. Bardzo chcemy wchodzić w dialog z gośćmi, korygować to, co robimy, dowiadywać się od publiczności, czego się po nas spodziewa. Oprócz tego mamy poczucie, że rozmaite hierarchie, którymi się posługiwaliśmy, trzeba co pewien czas rewidować. Podlegają one modyfikacjom, dyskusjom, zwłaszcza w takich instytucjach jak Muzeum Narodowe w Warszawie, gdzie nie ma Mony Lisy, Wenus z Milo czy Nike z Samotraki. Do tych dyskusji, poza głosami uczonych, chcielibyśmy włączyć zdanie publiczności, na które składają się rozmaite spojrzenia – w tym spojrzenie dzieci.

Na pewno przyjmując tę perspektywę, patrząc na zbiory oczami najmłodszych, Muzeum musiało pozbyć się przywiązania do kategorii arcydzieła albo przewartościować to pojęcie. Czy dzieciom pozostawiono pełną dowolność w wyborze dzieł na wystawę, czy też sugerowano, jaka jest wartość poszczególnych obiektów?

Mam nadzieje, że nie sugerowano, bardzo o to prosiłam! Na wystawie zobaczą Państwo bardzo dziwne sąsiedztwa przedmiotów, zestawienia najsłynniejszych dzieł z tymi zupełnie nieznanymi. To, co uderza, gdy obserwuje się ekspresję dziecięcej wyobraźni, to nie tylko wspomniane upodobanie do podniecającej obrzydliwości, lecz także traktowanie przedmiotów jako pretekstu do fantazjowania, snucia historii. Właściwie każdy z obiektów wybranych na wystawę wzbudził chęć opowiedzenia czegoś zupełnie innego niż to, co mówili o nim do tej pory historycy sztuki. Na przykład zegar z lwem otwierającym paszczę stał się inspiracją dla uroczego opowiadanka o zwierzu, który musiał opuścić dwór cesarza, bo hałasował – zegar ma być pamiątką po nim. Dzieci odkrywają w przedmiotach znaczenia, które bardzo często jak gdyby nanizują się na zasłyszane bajkowe opowieści albo są wytworem ich wyobraźni, niezwykle ciekawym.

Czyli Muzeum musiało – jako zespół pracowników, jako instytucja – wycofać się z roli tłumacza, mentora, pozostawić małym widzom, którzy wcielili się w kuratorów, przestrzeń do wymiany opowieści. Czego nauczyło Państwa to doświadczenie?

Przygotowywanie tej wystawy utwierdziło nas w poczuciu, że musimy dążyć do zmiany języka, którym mówimy o sztuce. Informacje, które podajemy, są bardzo często niezrozumiałe dla wielu osób albo niczego im tak naprawdę nie wyjaśniają. Poza wizytówką przedmiotu – autor, data, technika i tak dalej – to wszystko, co o nim wiemy i piszemy musi zostać w jakiś sposób skontekstualizowane. Musi trafić do widza z pominięciem „historyczno-sztucznego” żargonu. Projekt dziecięcy potwierdził też to, co pokazał nam Zbigniew Libera, robiąc wystawę prezentowaną obecnie w Królikarni [ekspozycję Zbigniew Libera: to nie moja wina, że otarła się o mnie ta rzeźba można oglądać w Muzeum Rzeźby im. Xawerego Dunikowskiego do 20 marca br. – przyp. KK]: że możliwe są bardzo różne układy przedmiotów, że można na nie patrzeć pod bardzo różnym kątem, brać pod uwagę rozmaite ujawniające się przez nie historie. Muzeum okazuje się miejscem, gdzie tę mozaikę można układać ciągle inaczej. Może to robić każdy.

fot. Bartosz Bajerski/MNW

fot. Bartosz Bajerski/MNW

Wyjątkową szansę na układanie dzieł we własną opowieść daje internet, na przykład platformy parakuratorskie takie jak Google Art Institute. Dzięki nim można wybrać obiekty ze zbiorów różnych muzeów i skomponować z nich własną wystawę.

Tak, to stwarza cudowną możliwość żonglowania historią sztuki.

Jak to wpływa na myślenie o przestrzeni i programie muzeum? Czy MNW zastanawia się na przykład nad częstszymi zmianami układu obiektów prezentowanych w galeriach stałych? Dziś dają Państwo możliwość podglądania na Facebooku tego, jak powstaje ekspozycja; czy myśli Pani, że za kilka, kilkanaście lat kuratorzy będą współpracować z publicznością przy tworzeniu wystaw, na przykład za pośrednictwem mediów społecznościowych?

Tak, myślę, że ku temu zmierzają rozmaite praktyki muzealne. Zwróciła Pani uwagę na to, że w muzeum rzeczy muszą się zmieniać – były czasy, kiedy muzea w ogóle nie prezentowały wystaw czasowych. Była tylko stała ekspozycja, od czasu do czasu coś do niej dodawano, coś z niej zdejmowano. Można było wrócić po pięćdziesięciu latach i mieć pewność, że ten sam obraz wisi w tym samym miejscu. Bardzo często nasi goście zakładają, że w stałej galerii już byli – w czasach szkolnych, gdy do MNW przyprowadziła ich nauczycielka. Wystarczający powód, dla którego mogą odwiedzić nas ponownie, to albo spektakularne zmiany w galerii, albo wystawy czasowe, które są dziś równie ważne albo nawet ważniejsze niż stała ekspozycja. Teraz – jak się wydaje, przez to, że mamy do czynienia z dużo większą ilością stymulatorów – ludzie potrzebują znacznie więcej zmian.

Zwłaszcza młodzi ludzie! Jak udało się Państwu zaangażować uwagę dzieci na tak długo – ponad pół roku? Gdy oglądałam dokumentację przygotowań do wystawy, najbardziej zaskoczyło mnie dużo mniejsze niż się spodziewałam wykorzystanie multimediów w procesie jej tworzenia. Nie używali Państwo technologii w funkcji atrakcji czy przynęty, tylko wyłącznie wtedy, gdy było to niezbędne, np. gdy dzieciom prezentowana była wizualizacja ekspozycji.

Wydaje mi się, że możliwość prawdziwego kontaktu z dziełem, możliwość dotknięcia tajemnicy – magazyn muzealny to przecież kraina tajemnic! – absolutnie przytłumia jakąkolwiek potrzebę obcowania z multimediami. Po co sztuczna rzeczywistość, kiedy świat przedmiotów muzealnych jest tak niezwykły, pełen zagadek i w dodatku nim też można w jakiś sposób manipulować? Oczywiście gdy jest się w swego rodzaju uprzywilejowanej grupie.

Czyli nie trzeba było tworzyć specjalnej strategii – z myślą o tak zwanych cyfrowych tubylcach?

Nie, jedyna strategia, jaką starałam się wymóc na wszystkich osobach, które pracowały przy tym projekcie, to było bardzo uważne słuchanie uczestników, zapewnienie im swobody działania. Zależało mi na tym, by edukatorzy nie dominowali najmłodszych, nie wskazywali, co powinno im się podobać, a co nie. Ich zadaniem było stworzenie odpowiednich warunków do tego, by dzieci wszystko mogły.

Spytam odrobinę prowokacyjnie: czy nie jest tak, że projekt „W Muzeum wszystko wolno”, efekt zainteresowania Muzeum Narodowego w Warszawie dziecięcym spojrzeniem na świat, wpisuje się w ogólniejszy trend, w ramach którego kultura zachodnia ulega jakiegoś rodzaju infantylizacji? Przykłady z polskiego podwórka: świetnie sprzedają się kolorowanki dla dorosłych, wkrótce w Warszawie powstanie pierwszy plac zabaw dla pełnoletnich gości. Do kogo skierowana jest najnowsza wystawa MNW – do dzieci, do dorosłych?

To jest wystawa dla każdego. Podkreślam to na każdym kroku: dzieci nie zrobiły wystawy dla dzieci, dzieci zrobiły wystawę dla wszystkich. Wydaje mi się, że sposób życia w naszych czasach w bardzo dużej mierze ogranicza szerszą kreatywność. Coraz częściej wykonujemy czynności powtarzalne, coraz rzadziej wykorzystujemy naszą wyobraźnię, umiejętności manualne. Dawniej ludzie haftowali, wyszywali, wytwarzali różne rzeczy, muzykowali razem. Dzisiaj możliwość ekspresji jest bardzo ograniczona, sztuka – sprofesjonalizowana, muzyka – mechaniczna. Możliwość wykonania jakiegokolwiek gestu artystycznego, choćby sprowadzał się on do decyzji, czy wolę kolor zielony czy niebieski, jest bardzo kusząca. To może być okazja do uwolnienia emocji, które w sobie bardzo skutecznie przytłumiliśmy. Ludzie są dziś onieśmieleni, rezygnują z realizacji własnych pomysłów. Jeśli do ich wcielania w życie zachęcić może książeczka do kolorowania, to w to mi graj.

fot. Patryk Grochowalski/MNW

fot. Patryk Grochowalski/MNW

Słyszałam, że prawie wszyscy uczestnicy projektu „W Muzeum wszystko wolno” chcą teraz pracować w muzeum, planują zostać kuratorami…

Myślę, że nie wszystkie dzieci zostaną kuratorami, ale na pewno udział w projekcie wpłynie na ich stosunek po pierwsze do muzeum jako instytucji, po drugie do sztuki; mam również nadzieję, że do wspólnej pracy. Wypracowanie systemu przykazań (nie ścigamy się, współpracujemy, głosujemy, dyskutujemy…) było ważnym elementem procesu przygotowywania tej wystawy – w naszym społeczeństwie to nie jest oczywisty model postępowania. Mam więc nadzieję, że ta grupa będzie dyskutować, głosować, współpracować, że będzie wypracowywać formy wspólnego działania, rozszerzać to, czego się u nas nauczyła, na swoje środowiska, klasy, szkoły, nieść dalej – w dorosłe życie.

***

„W Muzeum wszystko wolno”. Wystawa przygotowana przez dzieci
Muzeum Narodowe w Warszawie / 28 lutego – 8 maja 2016

***

dr Agnieszka Morawińska – historyk sztuki, krytyk, autorka publikacji z zakresu estetyki i historii sztuki, przez 16 lat (do 1993) była kuratorem zbiorów malarstwa polskiego w Muzeum Narodowym w Warszawie. Pełniła również funkcje podsekretarza stanu w Ministerstwie Kultury i Sztuki oraz ambasadora RP w Australii, Nowej Zelandii i Papui Nowej Gwinei. Pracowała także jako kurator w Zamku Królewskim w Warszawie i wykładała w warszawskiej ASP. Agnieszka Morawińska jest autorką wielu wystaw, m.in. „Artystki polskie”, „Malarstwo polskie w czasach Fryderyka Chopina”, „Przedwiośnie. Polska 1880–1920”, „Inwazja Dźwięku”. Od lipca 2001 do października 2010 roku pełniła funkcję dyrektora Narodowej Galerii Sztuki „Zachęta”. Dyrektor Muzeum Narodowego w Warszawie od listopada 2010 roku.

0 KOMENTARZY

Dodaj własny komentarz

*
*
*