„Obrońcy skarbów” czyli muzealników sny o potędze
George Clooney, jak każdy amerykański wyrostek, marzył by zostać bejsbolistą, królem boiska, umięśnionym zaklinaczem spojrzeń najlepszych dziewczyn i zawistnych kolegów. Porzucił jednak sportowe ambicje dla filmu, by zostać jednym z najbardziej hołubionych nazwisk nowego Hollywoodu. W show businessie reputacją przerósł Joe DiMaggio, a Marilyn Monroe, gdyby tylko mogła, śpiewałaby mu w torcie. I właśnie w takim momencie złoty chłopiec, który osiągnął wszystko, postanowił nakręcić film o swojej młodzieńczej fantazji. Bo „Obrońcy skarbów” są niczym innym jak marzeniem małego chłopca o wielkich czynach, które w muzealnikach obudzi tę samą tęsknotę, z jaką archeolodzy oglądają Indianę Jonesa.
Clooney, reżyser i producent, fabułę zaczerpnął z historii, a prawie gotowym scenariuszem stała się dla niego książka „Obrońcy dzieł sztuki. Alianci na tropie skradzionych arcydzieł”. Robert M. Edsel opisał w niej losy powołanej interwencyjnie przez prezydenta Roosevelta w ramach amerykańskiej armii specjalnej Sekcji Zabytków, Dzieł Sztuki i Archiwów (Monuments, Fine Arts and Archives), rekrutowanej spośród humanistów i znawców sztuki, a następnie wysłanej praktycznie bez przygotowania i sprzętu na front II wojny, by u boku nieakceptujących ich zawodowych żołnierzy, niemal gołymi rękami wyrywać z pożogi i ratować przed nazistowskimi grabieżami największe skarby światowego dziedzictwa. Apokalipsa, Amerykanie ratujący cywilizację przed zagładą, kilku fajtłapów w mundurach z potencjałem komicznym braci Marx kontra szwadrony wroga i walka z czasem w poświacie płonących Rafaelów i Picassów, w pyle detonowanych kościołów – trudno o bardziej filmowy temat. Nic dziwnego, że Clooney wyczuł pismo nosem, dozbroił w obsadę gwarantującą frekwencję w Stanach i Europie, wreszcie wyprodukował z najlepszymi realizatorami, nie martwiąc się o budżet. Aż trudno uwierzyć, że z takiego samograja, zamiast ekscytującego kina przygodowego, czy humoru płynącego ze stylizacji na wojenne filmy lat ’70 – w tym również opartego na faktach „Pociągu” (1964) Johna Frankenheimera, do którego nawiązuje – wyszła nudnawa pogadanka rodem ze szkółki niedzielnej.
Pocieszające, że producent wyciągnął wnioski i zainwestował w edukację młodych odbiorców. Oprócz adresowania filmu do młodzieży, opracowano moduły lekcyjne, dotyczące nie tylko samych „Monuments Men”, ale też szerokiego spektrum zagadnień – od roli sztuki dla nazistowskiej propagandy, tła społeczno-politycznego epoki, zniuansowanej problematyki własności dzieł, restytucji dóbr, po zagadnienia z historii sztuki i konserwacji. Ten imponujący zaczyn dla nowego pokolenia muzealników-pasjonatów, który mieści się w pakiecie DVD z 9 godzinami materiałów – także na temat naszego ołtarza Wita Stwosza – można znaleźć na stronie filmu.
Nie sposób zaprzeczyć zasług „Obrońców” w budowaniu konserwatywnej amerykańskiej mitologii. Nie da się jednak uciec od pytania o etykę podtrzymywania dziś tak monochromatycznej wizji przeszłości. Polska perspektywa jest specyficzna, bo producenci konsekwentnie serwują widzom pomniki z celuloidu polerowanego pastą patriotyzmu. Film historyczny, podobnie zresztą jak nowe ekspozycje muzealne, jest oczywistym narzędziem polityki. Z takimi przyzwyczajeniami odbiorczymi obrazowi Clooneya zarzucane jest głównie pominięcie polskiego wątku historii – starań Karola Estreichera, które doprowadziły do utworzenia sekcji MFAA – czy pominięcie bohaterskiej bez wątpienia pracy rodzimych historyków sztuki, którzy rejestrowali szlaki wywozu muzealnych skarbów. Bez tej dokumentacji alianckie służby ratunkowe byłyby bezradne. To jednak żaba możliwa do przełknięcia dzięki wzorowanej na historycznej postaci bohaterce Cate Blanchett, która w filmie pełni rolę twarzy europejskich sprawiedliwych wśród muzealników. Rola Rose Valland, przekazującej Amerykanom informacje o miejscach składowania zrabowanej sztuki, jest nie do przecenienia, bo Francuzka pracowała w Jeu de Paume, oddziale Luwru zamienionym w trakcie wojny w główny punkt cargo. Naziści dzielili tu łupy i rozsyłali do prywatnych kolekcji i kryjówek na terenie Rzeszy. Najcenniejsze z nich miały stworzyć kolekcję przyszłego Muzeum Führera w Linzu (bazę prac mających się nań złożyć udostępniło w 2008 r. w sieci Niemieckie Muzeum Historyczne), które Hitler chciał uczynić totemem potęgi germańskiej rasy. Rzecz jasna nie było w nim miejsca na „sztukę zwyrodniałą” – twórczość artystów awangardowych, przeznaczoną do natychmiastowej eksterminacji, podobnie jak jej autorzy, w pierwszym rzędzie ci żydowscy. Skrupulatne listy Niemcy stworzyli jeszcze przed wybuchem wojny, co dawało im przewagę nad „Monuments Men” i było początkiem systemowego działania mającego zmienić podstawowe definicje sztuki. Tego wątku szczególnie brakuje w filmie Clooney’a. Naturalnie, łowy na biały marmur Madonny z Brugii Michała Anioła wyglądają na ekranie efektowniej, jednak wyścig z czasem i palącymi płótna Niemcami dotyczył w szczególnej mierze dwudziestowiecznych awangardzistów. W „Obrońcach” ten wątek sygnalizuje tylko krótkie ujęcie walającej się w błocie ramy po obrazie Picassa. Szkoda.
To zaledwie jeden ze zmarnowanych tematów i niezadanych pytań. Najbardziej dyskusyjna jest systemowa gloryfikacja roli amerykańskiej armii, jako oddanych bez reszty obrońców sztuki. Zwłaszcza w deklamowanych przez dowodzącego ekspedycją Franka Stokesa z offu frazach o konieczności ratowania uśmiechu Mony Lisy, a wraz z nim cywilizacji Starego Kontynentu przez Amerykanów wybrzmiewa nie tylko paternalizm, ale i kompleks kraju o zbyt krótkiej historii. Bohater Clooneya sprawia wrażenie, jakby te luki w narodowym emploi starał się sztukować wkładając USA w kostium zbawcy, któremu światowa kultura zawdzięcza trwanie. Heroiczna narracja jest szkodliwa na kilku polach. Przede wszystkim wprowadza fałszującą fakty sugestię, że nazistowskie rabunki dotyczyły kolekcji państwowych w równej mierze co prywatnych. Dodatkowo niezgrabny patos fraz narratora prowokuje kpinę, ale też zakrawa na tanią ironię we współczesnym kontekście Stanów Zjednoczonych prowadzących konsekwentną politykę mocarstwową na Bliskim Wschodzie. W Iraku czy Afganistanie, mimo znacznie wyższej świadomości wpływu działań wojennych na dziedzictwo, nikt nie zadaje retorycznego dla narratora „Obrońców” pytania – czy sztuka warta jest poświęcenia życia. Przeciwnie, dorobek arabskiego świata ze znacznie dłuższym niż nasz stażem, pada na pierwszej linii frontu.
Wreszcie: film Clooneya, choć demonizuje do granic wizję hitlerowskiego muzeum w Linzu, dyskretnie milczy w sprawie wstydliwej proweniencji zbiorów wielkich europejskich muzeów. Tajemnicą poliszynela jest, że znaczna część najsłynniejszych zbiorów pochodzi z wojennych łupieży lub kolonialnych podbojów. Nie ma większego znaczenia, czy odwrócimy głowę ku Rosji i carskiemu Ermitażowi o korytarzach pełnych wojennych trofeów, czy „alianckiemu” Muzeum Brytyjskiemu z jego wspaniałą sekcją egipskich mumii. Oczywiście, nie chodzi o stawianie znaku równości, jednak uparte zaprzeczanie niepotrzebnie infantylizuje dyskusję. W świetle ignorowania tak rozległego problemu, brak jakiejkolwiek wzmianki o drobnych grabieżach dokonywanych na froncie przez alianckich żołnierzy jest nieistotnym detalem.
W efekcie tych wykluczeń na ekranie dostajemy obraz eskapistyczny, choć i przywracający ważny fragment nieznanej historii. Przede wszystkim jednak „Obrońcy skarbów” są ciepłą opowieścią o konfrontowaniu się ze starością, przekraczaniu siebie i tym, że nigdy nie jest za późno na przygodę życia. Podstarzałym bohaterom w mundurach początkowo jest równie niewygodnie, jak hobbitom po raz pierwszy zmuszonym opuścić bezpieczne Shire, by ruszyć w nieznane z Drużyną Pierścienia. Misja jednak sprawia, że ci towarzysze broni z przypadku odkrywają w sobie cechy, z których nie zdawali sobie sprawy, aby na wskroś amerykańska narracja mogła się dopełnić. W traktowanych przez zawodowych żołnierzy jak szkodniki, błądzących nieporadnie w wojennym tumanie ludziach sztuki budzi się męstwo i bohaterstwo. Przemienieni w psy gończe, brawurowo wyrywają porzuconych przez Niemców w wilgotnych kopalniach Leonardów sprzed nosa zbliżających się sowieckich barbarzyńców. Humanizm triumfuje w skali makro i mikro – setki tysięcy dzieł sztuki odzyska swoich właścicieli, ale i do swoich macierzystych muzeów i archiwów wrócą nowi ludzie z dumnie wypiętą piersią i nową wiarą w siebie. W człowieka. I ładnie. Może poza tym, że w formie natrętnego product placement, jako mało wyszukaną puentę dostaniemy amerykański sztandar zatknięty na wojennych zgliszczach.
To jednak cena, którą można zapłacić za „empowerment”, jaki wszystkim przykurzonym monotonią codzienności konserwatorom i kuratorom serwują „Obrońcy”. Zaś Clooney z szelmowską gracją Clarka Gable’a sprawia, że słowo „muzealnik” nareszcie brzmi sexy, co, przyznajmy uczciwie, ma znaczenie dla Sprawy.
0 KOMENTARZY